Przed chwilą w "Uwadze" w TVN Jerzy Stuhr mówi "Ale jak nie chcę mieć Facebooka!"
Matka przychodzi i mówi, żebym zostawiła ten komputer, poszła na spacer.
Mężczyzna, z którym się spotykałam, zaprasza do znajomych. Czuję się jak w programie "Zerwane więzi".
I pytam sama siebie, gdzie ja żyję.
Nie, nie chodzi mi o rozgrywki PO kontra związkowcy.
Ani nie chodzi mi o walkę Kościół kontra niewierzący. Lewica kontra prawica. Nie chodzi mi ani o sytuację geopolityczną, ani o kryzys ekonomiczny.
Chodzi mi o to, że nie jestem już do końca pewna, czy bardziej żyję w realu, czy w wirtualu.
Jeśli spędzam całe dnie w Internecie, nieważne jak (praca, szukanie pracy, Facebook, rozmowy, pisanie itp itd), i nawet biorąc pod uwagę fakt, że większość z tych rzeczy naprawdę trzeba załatwić w sieci, to nie zmienia sytuacji.
Nagle wzrok się trochę pogarsza. Nagle śniadanie jem już przy komputerze. Nagle okazuje się, że niedokończony obraz przykrył się już nieco kurzem.
Pytam siebie, ile mam takich niedokończonych spraw i relacji. Myślę o tym, czy macie tak samo.
I zastanawiam się, czy jeśli nagle w realu tyle spraw jest urwanych, przekładanych z dnia na dzień, na parę kwestii człowiek machnął ręką, może to drobiazgi, ale jednak, to
dokąd przeniosłam swoje życie?
Boję się tej odpowiedzi. Że ja jestem w tym czarnym kawałku plastiku, które trzymam na kolanach. Że tu jest moja osobowość, moje marzenia, moja przyszła praca, moi znajomi, moi eks i moi future. Że ja się wyrażam tu, zamiast tam, zamiast w rzeczach, które mogę dotknąć, przestawić. Zamiast w ludziach, których mogę kochać, których skórę mogę wąchać i całować.
Paradoksalnie, gdy zbliża się jesień, zaczynam zauważać, że czas się przebudzić. Czas żyć też "poza". Z ludźmi iść na kawę, dokończyć obraz, skorzystać jeszcze z pogody i wybrać się na rower. Olać wojenki blogerów i nakarmić głodnego psa i kaczki na rzece. Coś zrobić. Zrobić w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Zapisać się do lekarza. To zrobić. Oddychać nie machinalnie, tylko pomyśleć o sensie tego oddychania.