poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Ognisko pod mostem

Zaczyna się jak zwykle - niewinnie. Ktoś zaprószy ogień, ktoś zostawi zapałki w dostępnym miejscu. I nagle okazuje się, że punktów zapalnych jest tak wiele.

Najgorszy jest wybuch wtedy, gdy zbliża się rozstanie. Mam tu na myśli rozstania różnorakie - zawodowe, przyjacielskie, związkowe. Każdemu z Was zdarzyło się zapewne doświadczyć na własnej skórze siły 'wygarnięcia' pretensji i żali właśnie w momencie, gdy coś zbliżało się do końca.


Ja należę do tego gatunku, który nie lubi palić mostów. Rozstawać się w złych emocjach. Gdy widzę dym, próbuję go za wszelką cenę ugasić. Za wszelką cenę. Coraz częściej zastanawiam się jednak, czy przydeptywanie niedopałków nie jest gorszym wyjściem z sytuacji? Ja chciałabym wszystko kończyć w dobrej atmosferze, wykazywać dobrą wolę, zrozumienie, tolerancję...brzmi jakoś zbyt idealnie. Może to utopijne myślenie? Myślenie - że tak się da? Przekonuję się ostatnio, że to niezwykle karkołomne przedsięwzięcie... Ludzie są różni, nie wszyscy lubią zagłaskiwanie na śmierć, ale jednocześnie prawdzie w oczy też patrzą tylko nieliczni. Stanięcie twarzą w twarz z czyjąś niepochlebną opinią, z wyrzutami, z odrobiną krytyki - nie jest proste.

Często stawiam sobie pytanie, czy większym dowodem uczucia, przyjaźni i lojalności jest zaciskanie zębów i proszenie o zgodę, czy może jednak wykładanie racji 'kawa na ławę'. Ciekawa jestem, jakie jest Wasze zdanie w tej kwestii, jak Wy się zachowujecie w takich kryzysowych momentach?

Krytykę przyjmuję, ale rzadko odwzajemniam się tym samym. Jakoś trudno mi to przychodzi w stosunku do bliskich mi osób. Jednak zatrzymywanie ich za wszelką cenę kosztem szczerej (niekoniecznie miłej) rozmowy też wydaje się nie mieć sensu. Przecież na dobrą sprawę to taka rozmowa, właśnie pod tym mostem (choćby miał się on zaraz zawalić) może okazać się zbawienna.

Ale do tego trzeba ciągle uczyć się siły. Prowadzenia dyskusji, która nie rani, a edukuje poprzez uświadamianie popełnianych błędów.

piątek, 17 sierpnia 2012

Blood on the Tomba's dancefloor

Piąteczek, jak to piąteczek - rozpoczyna imprezowy czas w stolicy (choć niektóre parkiety rozgrzewane są już od środy). Jako że mamy lato i zaczyna się weekend - dziś parę słów o podejściu do klabingu (straszne słowo, ale niech będzie).

Za jakąś wielką klubowiczkę się nie uważam, choć parę miejsc odwiedziłam, w kilku byłam przez dłuższy czas po dwa razy w tygodniu co tydzień. Nigdy nie ciągnęło mnie do klubów studenckich typu Hybrydy. Po pierwsze - studenci, po drugie - rozcieńczane browary, po trzecie - muzyka.

Mnie ukształtował muzycznie nieistniejący już klub Tomba-Tomba, do którego drzwi otworzyła mi na pierwszym roku studiów pewna dobra duszyczka;)) Tam było mrocznie (ale bezpiecznie), duszno, muzycznie. I absynt byl chyba za piątaka, z tego, co pamiętam. Pyszny minimal, różne odmiany house, techno, i innych gatunków muzyki elektronicznej. Tam poznałam mojego ulubieńca - DJ-a Schimka.


Mimo że ten klub stanowił swoistą zamkniętą enklawę, to nie spotkałam się tam z jakąkolwiek rozróbą, brakiem uśmiechu itp. Nie potrzeba goryli, potrzeba ludzi, którzy chcą się oddać zabawie i dobrej muzyce.

Sporo też bywałam w Toro - i choć tam muzyka to raczej listy przebojów, to atmosfera jest tak spontaniczna i wesoła, że od czasu do czasu taki reset się przydaje.

Spoko był też Vinyl, w Discrete też grał Schimek, pamietam, to była dobra impreza.

Ale Tomba była Królową.

Przeciwwagą dla klubów typu TT, 1500, M25, Le Madame itp. jest cała strona lansiarska wyjęta z ul. Mazowieckiej, z Maski, Platinium, nieistniejącego Cynamonu...ja kocham szpilki i sukienki, i one bardziej pasują do tamtych miejsc. Ale niestety, dobrego elektronicznego uderzenia tam raczej nie ma. A przebijanie się z metkami Lacoste, Tommy'ego i Ralpha też już jest średnio zabawne.

Miło jest czasem odwiedzić kluby tematyczne, takie jak 70' czy Dekadę i pobawić się przy starszych rytmach. DeLite wśród tych 'lepszych' też daje radę, bo nie nadęło się jeszcze tak jak choćby 'Rich&Pretty' (co za nazwa!).

Niemniej jednak są takie czasy, które trudno już przywrócić. Leon daVinci, DJ grający piękne sety w Tombie, napisał ostatnio na FB, że niedługo ruszy nowe miejsce na Starówce, które klimatem i muzyką ma przywrócić ukochaną Tombę. Trzymam mocno kciuki za powodzenie projektu! Będę regularnie szurać na tamtejszym parkiecie!

A chce się, oj, chce! W poprzednią sobotę wybrałam się z kolegą do Luzzter. Czasy tombowe się przypomniały. Te chwile, gdy z duchoty i zmęczenia mało co nie opadasz z sił, ale jednak muzyka Cię niesie, falujący tłum Cię niesie, i choćby nie wiem co - nie zejdziesz z parkietu. Oczywiście, miliśmy wyjść ok. 6, wyszliśmy po 8:) Jak to napisał Szczygielski w Berku - wyszliśmy na zalane słońcem Rondo de Gaulle'a, ludzie szli do kościoła albo na spacer - a dla nas ciagle było wczoraj.

Uwielbiam takie noce, wyznaczane przez światła, rytm i ruch. Spisał się DJ Deas. Polecam jego muzę!

Oby jak najwięcej takich muzycznie dobrych miejsc powstawało. Takich, gdzie muzyka i klimat grają pierwsze skrzypce. Bo inaczej to nam tylko 55, 1500, Lu i Mono zostanie. Jak ktoś ma jakieś fajne, niewymienione tu miejscówki, niech pisze. Pójdziemy, posłuchamy;-))

niedziela, 5 sierpnia 2012

Kobiecy/męski czyli rozważania nie tylko olimpijskie

Codziennie uważnie śledzę wyczyny olimpijczyków. Refleksje, jakie temu towarzyszą, nie dotyczą tylko stricte sportowych kwestii. Uderza mnie specyfika sportowców, ich męskość i kobiecość, co przekłada się na szersze rozważania o współczesnym zacieraniu granic między płciami.

Patrzę na różne dyscypliny - pływanie, podnoszenie ciężarów, rzut kulą/młotem, czy nawet gimnastykę artystyczną i, o zgrozo - zaczynam dochodzić do wniosku, że sport wyczynowy nie jest dla kobiet. Przynajmniej nie każdy...
Pływaczki jak cyborgi, gimnastyczki z mięśniami jak u facetów.
Przytoczę fragment rozmowy przeprowadzonej ostatnio z dobrym kolegą, który wyraził chyba opinię większości facetów:
On: A kulturystki są już TRAGICZNE. Trzeba być masochistą, żeby się z taką związać...i pójść do łóżka.
Ja: Wiesz co, albo cenić charakter i samemu być kulturystą:)
On: Ale to tak jakbyś poszła ze sobą do łóżka...tylko w wersji slim:P

No właśnie. Próbuję dojść do tego, co powoduje kobietami, które poświęcają swoje życie czemuś takiemu, jak przerzucanie ogromnych ciężarów, deformując przy tym swoją sylwetkę...wiadomo, mężczyźni także mają przerost niektórych mięśni (wystarczy spojrzeć na uda kolarzy...), ale u nich to tak bardzo nie razi. A kobiety są po prostu zdeformowane.

Odczuwam w sobie pewien rozdźwięk w tej materii. Z jednej strony na studiach mocno zgłębiałam kwestie genderowe i buntuję się przeciw stereotypowym podejściom do kwestii płci. Jednak czuję, że odnoszę to bardziej do społeczno-kulturowych uwarunkowań (w stylu facet nie powinien gotować i sprzątać, a kobieta używać wiertarki i zarabiać tyle samo co koleś). Bardzo proste to przykłady, ale chodzi mi po prostu o takie rozsądne równouprawnienie i zarzucenie silnych, patriarchalnych podziałów.

Rozdźwięk pojawia się w kwestii wizualnej.
Choć uwielbiam zabawę wyglądem i świat drag-queens, drag-kings, trans itp itd nie jest mi obcy, to jednak mam poczucie, takie bardzo prywatne, osobiste...że moja kobiecość wizualna pozostaje jedną z niewielu cech dystynktywnych, że między innymi poprzez to archetypiczne spojrzenie na męskość i kobiecość, zapobiegam włażeniu idei unisex w mój świat.

Wszystko się zaciera. Sportsmenki wyglądają jak faceci, model Adrei Pejić jak kobieta (dowody poniżej):

Jest to interesujące, choć unifikacja płci jest równie intrygująca, co przerażająca. Mam jednak zasadę - uznaję preferencje innych, i nawet jeśli pływaczki uważam za zdeformowane, dresiary za niekobiece, a niektórych modeli za mało męskich, to jeżeli im taka wizualność sprawia przyjemność bądź nie jest problemem - OK, żyjcie, jak chcecie.
Ja mogę mówić tylko za siebie. Moje piersi, biodra, nadgarstki. Są inne niż u mężczyzn, są kobiece. Długie włosy, szpilki, sukienki, makijaż, biżuteria. My, kobiety, mamy tyle atrybutów, tyle sensualności i wewnętrznego piękna, które warto tylko uwypuklać! To taki mój mały apel.:)

I żeby nie było - lubię sport - dla zdrowia, dobrej sylwetki i samopoczucia. Ale nigdy nie pozwolę, by ćwiczenia upodobniły mnie do mężczyzny.
Poniżej mały test, niech każdy sam rozważy, czy lepsze jest podkreślanie różnic, czy unisex:) Co ja wybieram - już wiecie;-)