środa, 12 grudnia 2012

sztuka

Na razie jeszcze przez małe 's'. Nigdy bowiem profesjonalnie nie uczyłam się malować i nie mówię, że tego nie widać. Pewnie widać. Nie powstrzymuje mnie to jednak od tworzenia kolejnych obrazów:)

Zawsze interesowały mnie kolory, poznanie zmysłowe. Bogactwo barw jest czymś cudownym. Doceniam to poprzez makijaże, ubrania, ale też malując. Każde 'pierwsze dotknięcie' pędzlem płótna wywołuje dreszcz. Przyznam, że podobny do erotycznego dotyku. O niczym nie myślę, gdy maluję. To jest tylko dla mnie, to jest coś intymnego, prowatnego, mojego. Czuję wtedy, że żyję, że robię coś, co dla mnie ma sens. To daje mi (choćby chwilowe) poczucie szczęścia.
Poniżej próbka tego, co maluję:)


Ostatnia praca. To jest kobiecy portret, choć niektórzy widzą tu krokusa lub penisa:) Wczoraj wieczorem urodziło się w głowie kilka pomysłów na całą serię minimalistycznych portretów, czyli ciąg dalszy nastąpi...
Technika: suche pastele na płótnie.












Babcia - Zenobia Pokora. Zmarła drugiego grudnia, rok temu. Ukochana osoba. Ten portret otrzymała w prezencie gwiazdkowym moja Mama.
Technika: suche pastele na płótnie.














Kocham kolory, eksperymenty i grubo nałożoną farbę, która według mnie daje cudowny efekt przestrzenności.
Kiedyś w Muzeum Narodowym prawie w ekstazę wprawił mnie 'Nec Mergitur' Ferdynanda Ruszczyca . Ten obraz 'siedzi' we mnie każdego dnia, co może czasem widać:))

Technika: olej na płótnie.














Zawsze maluję w momentach dla mnie ważnych. Ten obraz powstał w wyniku zagmatwanych relacji z pewną osobą. Było mi po prostu źle, a dwa splecione płatki miały symbolizować resztki nadziei. Jednak jak to z kwiatami bywa, nie są one zbyt trwałe...

Technika: olej na płótnie.











Interesuje mnie malowanie kobiet i kwiatów (choć często w nieco abstrakcyjnym.
W absolutnie intuicyjny sposób te dwa obszary się przenikają i długo by mówić i pisać o tym, czemu kwiaty przenikają mi w kobiety i na odwrót.

Technika: olej na płótnie.














                                                                              

Kolejny kwiat. Mocne kolory, odrobinę odrealnienia, kobiece linie...

Technika: olej na płótnie.

Kwiaty w aurze mroku i tajemniczości, tak jak lubię:)

















Teraz znacie mnie bardziej, przynajmniej o te kilka intymnych kawałeczków.

niedziela, 9 grudnia 2012

Zimowy sen

Od piątku mam ochotę zapaść w sen zimowy i obudzić się w lepszym świecie. Śpiewających ptaków, słońca, spokoju i przede wszystkim - perspektyw.

Od piątku zasilam szeregi tych, którzy pracy nie mają. Mimo wyższego uniwersyteckiego wykształcenia, doświadczenia zawodowego, młodości. Okazuje się, że wcale nie jest tak łatwo zdobyć pracę, która będzie satysfakcjonująca i w której będziey mogli zatrzymać się na dłużej.

Ostatnie trzy miesiące, to był prawdziwy rollercoaster...niewiarygodne emocje, stres, radość, płacz, wyjazdy, gonitwa myśli, wielu nowych współpracowników... Praca, jak każda inna, miała swoje plusy i minusy. Nie nabrałam jeszcze odpowiedniego dystansu, dlatego trudno mi powiedzieć, czego tak naprawdę było więcej. Niewątpliwie jednak byla to intensywna szkoła wielozadaniowości i odporności na stres.

Jutro poniedziałek i już myślę o tym, że nie będę musiała wstać o tej 6:20. Że znów rozpoczyna się okres ślęczenia przed komputerem i wysyłania CV. Wczoraj rekrutacja do jednej z korporacji zajęła mi bite dwie godziny, dlatego faktycznie, szukanie pracy to praca na pełen etat.

Internet pełen jest stron i profili w stylu: ruch wkurwionych/oburzonych/młodzi wykształceni bezrobotni itd.
Ja wśród moich znajomych mam wiele osób, które pracy poszukują. Niektórzy mają dwa fakultety, znają języki, mają doświadczenie. Teoretycznie idealni pracownicy. W praktyce albo brak im (nam?) odpowiednich znajomości, wymagania finansowe są zbyt duże albo po prostu, spośród kilkuset nadesłanych CV nasze zagubiło się w czasoprzestrzeni.

Przeglądałam już oferty pracy w Norwegii, Anglii, nawet w Australii. Zastanawiam się, czy muszę podzielić los polskich emigrantów. Czy tego chcę? Myślę sobie, że Polska to mój kraj, że wyjazdy, zwiedzanie, a życie poza granicami ojczyzny to jednak coś innego.
Nie wiem naprawdę, jak potoczą się moje losy. Co stanie się z moimi znajomymi. Czy z uniwersyteckim dyplomem czeka nas zmywak albo zawijanie kebabów? Czy naprawdę bez znajomości, sprzedawania swojego ciała (wiele jest ogłoszeń z drugim dnem...) i dawania łapówek, nie mamy co liczyć na pracę zgodną z naszymi pasjami?

Tak łatwo jednak się nie poddam. Wyjazd to ostateczność. Wolny czas zamierzam dobrze wykorzystać. Dokończę pisanie książki, namaluję obrazy, odwiedzę kilka firm - wreszcie spotkam się z kilkorgiem znajomych, których zaniedbałam, żyjąc od rana do nocy w pracy.

Oby ten zimowy sen nie okazał się koszmarem, trzymajcie kciuki!:)

poniedziałek, 12 listopada 2012

Mistrz i Justyna

Od kilku dni motyle w brzuchu, radość niepomierna. Tak, to jest miłość. Miłość do Talentu przez duże T. Obdarowany talentem jest Jerzy Radziwiłowicz. Najważniejszy dla mnie aktor, mój numer 1.

Opowiem Wam, jak to się zaczęło. W drugiej klasie liceum w książce od polskiego zobaczyłam zdjęcie, kadr z 'Człowieka z marmuru'. Przystojny facet trzymający czerwone róże. Oczywiście pan Jerzy. O tym zdjęciu, filmie i nieznanym mi wcześniej (co za wstyd!) aktorze zaczęła opowiadać mi wspaniała polonistka - Monika Cylke. Rozpływała się w zachwytach, dlatego ufając jej bezbłędnemu gustowi, postanowiłam pogrzebać trochę i dowiedzieć się, co to w ogóle za aktor;)
I wzięło mnie. Od razu.
Zaczęłam jeździć do Teatru Narodowego na wszystkie przedstawienia z Jego udziałem. Do tej pory miałam przyjemność obejrzeć te spektakle z Jego udziałem:
'Nie-boska komedia'
'Otello'
'Umowa, czyli łajdak ukarany'
'Miłość na Krymie'
'Kreacja'
'Ifigenia'
'Tartuffe'
'Sprawa'
'Natan Mędrzec'

Oprócz tego oczywiście Teatr Telewizji, filmy, wspaniały serial 'Glina'.

Naturalnie zaczęłam interesować się tym, jakim jest człowiekiem. Ten, który mnie artystycznie nigdy nie zawiódł.
Muszę Wam dodać, co najbliżsi oczywiście wiedzą, że na każdy spektakl idę z różą, a po spektaklu wymieniamy uwagi, chwilkę dyskutujemy. Na początku wręczałam mu różę na scenie, ale w końcu mnie pogonili, bo wyróżniałam jednego aktora i reszcie było przykro;) W zasadzie słusznie zrobili, bo ekipa Narodowego jest fantastyczna i faktycznie, każdemu należą się kwiaty za wykonaną pracę.

Jerzy w paru wywiadach przyznał się do fascynacji muzyką fado. Oczywiście na urodziny wręczyłam mu dwupłytowe wydawnictwo z muzyką fado i nie był to jedyny prezent, jaki dla niego miałam;)
Lubię to. Czuję, że w ten sposób mogę mu podziękować. Słowa to dla mnie za mało!

Wszystko się pięknie w ostatnich dniach ułożyło. W księgarniach pojawiła się absolutnie porywająca książka 'Wszystko jest lekko dziwne'.



To wywiad-rzeka Łukasza Maciejewskiego z Radziwiłowiczem. Majstersztyk. Już zdobyłam zaproszenie na oficjalne spotkanie promocyjne, 19. listopada w Scenie Studio w Narodowym.


Wczoraj za to byłam na spektaklu 'Natan Mędrzec'. Premiera przedwczoraj, więc spektakl świeżutki i pachnący. I tak niesamowicie mądry, refleksyjny - obowiązkowo!!!
Miałam różę oczywiście, miałam książkę do podpisu. Dostalam dedykację:



i miałam drobny prezent dla pana Jerzego.
Otóż w wywiadzie sprzed paru lat, jaki z Mistrzem przeprowadziła Małgorzata Domagalik, aktor przyznał się, że uwielbia książki z nierozciętymi stronami. Takie dziewicze, których nikt przed nim nie czytał.
Powiedziałam o tym mojemu wykładowcy, doktorowi Tadeuszowi Komendantowi, wspaniałemu teoretykowi literatury. Pół roku po skończonych zajęciach, złapał mnie na korytarzu Wydziału Polonistyki i wręczył mi 'Zakonnicę' Diderot z 54' roku. Nierozciętą.
Oczywiście pan Jerzy wczoraj 'Zakonnicę' otrzymał:))) Cudnie się złożyło, bo jest rozmiłowany w literaturze francuskiej.

No i tak moi drodzy. Pewnie część z Was pomyśli, że mam źle z głową, że  zajmuję się jakimiś bzdurami. Ale ja szczerze uwielbiam tego człowieka. I każdego dnia chciałabym dziękować mu za te artystyczne uniesienia, jakich doświadczam, gdy obserwuję go, kiedy gra.
Poza tym ujmuje mnie Jego podejście do świata, do życia. Jego głos (baryton), sposób mówienia, jego chropowata męskość i styl bycia.
Fantastyczny, mądry i skromny człowiek. Bardzo ciepły przy bliższym poznaniu.

On ma 62 lata, można rzec - nie jest już młodzieniaszkiem, a ja stale obserwuję Jego rozwój. To niesamowite, jaką w sobie nosi paletę barw, emocji.
Na koniec cytat z książki. Idealnie obrazuje podejście Jerzego do aktorstwa i sądzę, że ten właśnie sposób myślenia jest przyczyną Jego sukcesu:

Maciejewski: "...wydaje mi się, że pamięć aktora jest wyćwiczona. Inaczej zapamiętujecie. Mówię o metodzie na tak zwaną 'pamkę'.
Radziwiłowicz: 'Tekst to jest coś takiego, co aktor przyswaja mechanicznie, tak jak na przykład muzyk mechanicznie uczy się palcowania. To musi pracować samo i dopiero wtedy można nad tym panować, posługiwać się tym w ogóle, myśleć o jakimś wyrazie. (...) Często interesuje ludzi właśnie to, jak się można tyle tekstu na pamięć nauczyć i do tego często sprowadzają całą zasadniczą trudność naszego zawodu. Powiedziałbym, że to nie ma jeszcze nic wspólnego z tym zawodem."

Chyba wielu 'aktorów' o tym zapomina...

Chodźcie do Teatru Narodowego oglądać Mistrza - warto!:))

niedziela, 28 października 2012

Między słowami

OK, stanowczo zbyt długo nie pojawiał się tu żaden nowy post. Jednak teraz następuje automobilizacja i do dzieła! Zapowiadam Wam regularną lekturę i posty umieszczane częściej niż to miało miejsce wcześniej.

Tym razem będzie o momentach wywracających wszystko do góry nogami i o wadze słów towarzyszących tym momentom.

Tak, ostatnio doświadczam wielu takich chwil i obserwuję je również u przyjaciół.
Nieprzypadkowo tytuł tego wpisu to równocześnie tytuł jednego z moich ulubionych filmów. Scarlett Johansson i Bill Murray za pomocą pojedynczych słów, drobnych przemilczeń i wymownej ciszy, uratowali swoje życia. Tak odczytuję ten film. Każde z nich znajdowało się w niewygodnym dla siebie momencie. Bezskutecznie próbowali odnaleźć sens życia 'na końcu świata'. A znaleźli w oczach drugiego człowieka.
Mądry film.



        Czuję ostatnio zwiększoną odpowiedzialność za własne słowa. Zarówno w nowej pracy, gdzie oczywiście staram się jak najbardziej zadbać o pozytywne relacje, o dobrą komunikację, jak i w życiu prywatnym.
Jakiś czas temu dotarła do mnie druzgocąca informacja o poważnym kryzysie w związku Przyjaciół. Myślałam, że ideały jednak istnieją, że oni sa tego potwierdzeniem. Wierzyłam w nich, bo oni wierzyli w siebie. Niestety, to się zmieniło. Nie będę wdawać się w szczegóły, natomiast powiem Wam, że jest to sytuacja ekstremalna, z którą nigdy wcześniej nie miałam styczności.
Dodam, że z tymi Przyjaciółmi kontakt także się poluzował, głównie ze względu na zmieniane miejsca zamieszkania, wir życia codziennego itp. Trochę w związku z tym było problemów i obopólnych pretensji. Ale według mnie przyjaźni nie mierzy się częstotliwością spotkań, tylko myślą o kimś, dobrym gestem, wsparciem. Faktem, że po roku możemy gadać, jakbyśmy się widzieli wczoraj.

Poczułam, że w związku z tym kryzysem, muszę pomóc. Że to mój obowiązek, naturalna powinność. Ale cóż mogę więcej, poza przytuleniem, pobyciem z kimś i słownym wsparciem? Myślę o tym, czy to dużo, czy mało.
Ostatnio na osobę z tego związku, z którą mam większy kontakt, spłynęła kolejna fala kryzysu. I odczytajcie dosłownie to, że piszę: 'kochać nad życie'. Tu jest taka miłość.
Jeszcze istnieje, choć nie ma już szans na powrót do przeszłości.
Pozostaje mi trzymanie za rękę i powtarzanie, że warto żyć, że przyszłość istnieje. Że za jakiś czas pojawi się siła, mądrość doświadczeń, dystans.

Myślę w takich chwilach o wadze słów. Czy mogą one uratować życie? Dobre samopoczucie na pewno, ale czy życie? Mam nadzieję, że do tego było jednak daleko, choć może sama siebie oszukuję.

Dla mnie ten czas, jest czasem wątpliwości. W sens wielu rzeczy. Szukam ja i szukają bliskie mi osoby. Szczęścia, właściwego miejsca, rozwiązań najważniejszych życiowych problemów. Niektórzy podejmują ryzykowne decyzje, niektórzy tkwią w martwym punkcie, inni umierają z bólu a jeszcze inni się rodzą...

Może miło byłoby nie brać odpowiedzialności za słowa. Rzucać je na wiatr i nie przejmować się niczym. Ale ja tak nie potrafię. Zwłaszcza w odniesieniu do Przyjaciół...

Mój nowy szef powiedział mi niedawno: 'Wszystko jest trudne, dopóki nie stanie się proste.' Mam nadzieję, że ta teoria potwierdzi się także na gruncie prywatnym. Że za jakiś czas moje słowa nie będą tak potrzebne, a cierpienie bliskich zamieni się w ich niebywałą mądrość...

sobota, 15 września 2012

Stare/Nowe

Teraźniejszości (według mnie) nie da się oddzielić od przeszłości i przyszłości. Obecny moment i nasze aktualne działania są wypadkową tego, co przeżyliśmy i tego, czego oczekujemy od przyszłości.

Ten wpis miał być przede wszystkim o tym, co dzieje się TERAZ i co ma się dziać. Tymczasem życie jak zwykle napisało swój własny scenariusz i 15. września okazał się być mocno osadzony w przeszłości:)
Ale zacznę od najważniejszego - nowej pracy! Pożegnałam tydzień temu Grzesia i Przystanek Kolejowa Były prezenty - ja dostałam m.in. wiele mówiącą książkę 'Jak to zrobić w kuchni?' :) Uprzedzę, to nie kuchenna kamasutra, tylko absolutnie fantastyczny poradnik, który ukazuje wszystkie kulinarne niuanse. Polecam! Grzesiowi dałam kubek Master Chefa i jego ukochaną sypaną kawusię :D
Było pięknie, ale przyszedł moment na kolejny etap.

Teraz moim miejscem jest Verona Products Professional. OK, kocham kosmetyki i w TE kosmetyki wierzę. Z przyjemnością zajmuję się marketingiem w tej firmie. Nie chcę tu robić jakiejś nachalnej reklamy czy czegoś tendencyjnego w tym stylu. Chodzi o to, że nie ukrywam ekscytacji nową pracą i jestem dumna z tego, że firma nie dość, że mieści się poza Warszawą, to jeszcze jest nasza, polska. A potrafi eksportować kosmetyki dobrej jakości do ponad 60 krajów! To jest super.
Poza tym atmosfera jest fajna i wszędzie leżą kosmetyki, co niewątpliwie stanowi wartość dodaną tej pracy:D
Trzymajcie za mnie kciuki!

Po pierwszym tygodniu w pracy, który zleciał niesamowicie szybko, przyszedł czas na weekend. Weekend, jak się okazuje, osadzony w przeszłości dalszej i bliższej. Wczoraj oglądałam 'Mrocznego Rycerza'. Tak to jest, jak już mówiłam, że teraźniejszość to puzzle przeszości. Patrzyłam na poszczególne sceny, a w głowie przewijały mi się niczym slajdy momenty, gdy oglądałam ten film (pierwszy raz) z Pewną Ważną Osobą. Od razu przypomniało mi się, jak przez cały film powtarzał: 'Ale ta Maggie Gyllenhaal jest paskudna!' Mocno się spieraliśmy w tej kwestii;) Wszystko to jakoś do mnie wczoraj powróciło. Bardzo spontanicznie napisałam do niego mail, taki zwykły, co słychać itd. Wyobraźcie sobie, że dziś zadzwonił...to był nasz pierwszy kontakt od majowego rozstania. Bardzo miło nam się rozmawiało. Jest w nowym związku.
Hmmm, coś o nim jeszcze niedługo napiszę, zrobię mu reklamę, bo on robi dobre rzeczy. Ale to w swoim czasie:))

Ten telefon był dość poruszający, przywrócił na chwilę przeszłość do tego 15. września...ale godzinę później odezwała się kolejna Ważna Osoba. Też przywołała to i owo;) Jakieś dwa tygodnie temu, spędzając w rodzinnym domu pierwszą noc po przeprowadzce, wpadłam w niewiarygodny dół. Pewnie też czasem tak się czuliście...coś Was gniotło, nie pozwalało spać spokojnie. Jakiś zawód, żal, wściekłość, smutek, nie bardzo wiadomo, co jeszcze. Siedząc przed moim netbookiem, zdecydowałam się napisać dłuugi mail do mężczyzny, z którym złapałam fantastyczny kontakt przed ostatnie dwa lata. To niebywała osoba. Wolny duch, optymista, obieżyświat. Wiele osób z pewnością może nazwać go 'lekkoduchem', mało ustabilizowaną jednostką, itp., itd....a według mnie On ma w sobie tak wiele życiowej mądrości w stosunku do młodego wieku...i prawdopodobnie lepiej kieruje swoim życiem niż zamknięte w kieracie warszawskie lemingi
Genialnie pożegnaliśmy się przed moim wyjazdem z Warszawy, spędzając klubową noc, po której naciągnięty mięsień nogi boli mnie do tej pory!:)
Czasem tak bywa, że są między ludźmi pozytywne emocje, jakieś dobre fluidy, ale nie wychodzi z tego nic więcej. Kiedy się żegnaliśmy, mogło się coś więcej pojawić. Ale się nie pojawiło. Człowiek potem żałuje, albo i nie, rozkminia, co mógł zrobić inaczej, czego nie zrobił przez swoje tchórzostwo itd...no i napisałam do Niego. Wszyscy za to ganią, jest zasada: Piłeś - nie pisz. Ja nie piłam, ale zjazd był podobny:D Napisałam i przez dwa tygodnie raczyłam się ciszą, sądząc, że nici z jakiegokolwiek kontaktu między nami.
A tu patrzcie, odezwał się dzisiaj. Ważna Osoba napisała, że generalnie warto być szczerym w tym, co się robi, czuje, i nie można się tego wstydzić. Przyznam, pokrzepiające. Przynajmniej mogę mniej żałować moich wypocin-)) Albo nie żałować ich wcale!

Dziwny czas. Cały tydzień projektów, parcia do przodu. Wiecie...rozwój, przyszłość, możliwości. A tu weekend pod znakiem: 'Powrót do przeszłości'. Widocznie tak musi być, że w przyrodzie występuje balans. Że pomiędzy tym, co stare, a tym, co nowe, jest równowaga. Że w teraźniejszości musimy przyjmować na swoje barki zarówno to, co tworzyło nas w dalszej i bliższej przeszłości, jak i to, co chcemy robić dalej. Każdego dnia.

poniedziałek, 3 września 2012

Time to say goodbye

Dziś zamknęłam pewien ważny rozdział w moim życiu. Przyznam, że czuję się z tym bardzo dziwnie. Ale to chyba jednocześnie normalne, że diametralne zmiany usuwają trochę grunt pod nogami. Mam nadzieję, że ogarnięcie przyjdzie wkrótce;-)

Zmieniłam dziś miejsce zamieszkania. Niestety, nie z wyboru, a raczej w wyniku zbiegu pewnych decyzji i okoliczności...po prostu stało się. Po 3,5 roku mieszkania na warszawskich Włochach nadszedł czas na zmiany. Czuję, że w pewnym sensie stało się dobrze, że oddech potrzebny jest i mi, i moim Kochanym Współlokatorom. Niemniej jednak żal pozostaje. I tej nocy zwłaszcza - będzie mi towarzyszyć.


Pokochałam Włochy. To piękna, spokojna dzielnica. Staw Koziorożca, Park Kombatantów z olbrzymimi drzewami, latające nad głowami samoloty, które kocham...i tylko 12 minut do centrum SKM albo Kolejami Mazowieckimi:) Same plusy!
Przypominają mi się różne sceny...spanie z Przyjaciółką na materacu, gdy w styczniu parę lat wstecz się przeprowadzałyśmy. Mieszkanie było jeszcze puste, echo niosło każde nasze słowo...
Wino pite na balkonie w czerwcowe noce. I ta pamiętna Żubrówka przegryzana arbuzem, której wspomnienie na miękkich kolanach prowadziło nas do klubu, gdzie Basia poznała przyszłego męża:)

I ostatni rok - z mężem, z małym Frankiem...Fajnie było, po prostu fajnie. Robienie pizzy o pierwszej w nocy, moje naleśnikowe maratony, wypady do Factory, oglądanie horrorów:)

Pozostają wspomnienia - bardzo różne, bo przecież życie nie jest idealne, ale przede wszystkim to pozytywne emocje. Ostatni weekend był cudowny. Imprezy, pożegnania przy drinku, upominki i naciągnięte mięśnie w nodze - było warto tak żyć przez ponad trzy lata, by teraz móc się w TAKI sposób żegnać:)



Teraz z ogromnym jakimś smutkiem o tym myślę, jestem niespokojna i rozdarta. Zwłaszcza, że bardzo mocno przywiązuję się do miejsc, do murów, do rzeczy (nie mylić z byciem materialistką).
Trzeba będzie po kolei, krok po kroku, układać wszystko od nowa. Liczę na to, że obecna sytuacja jest przejściowa, choć tak naprawdę ciągle zastanawiam się, gdzie chciałabym żyć...Ziemia jest przecież taka ogromna;-) A ja ciągle chcę wierzyć, że najważniejsze wybory dopiero przede mną!

A na koniec - sprawdziłam dopiero dziś swój kupon z sobotniego losowania Dużego Lotka. Już byłam w ogródku, już witałam się z gąską...miałam prawie piątkę:D To znaczy - miałam dwójkę, a trzy cyfry miałam każdą o jeden mniejszą niż te wylosowane;)
No i jak żyć panie premierze, jak żyć?!  ;)

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Ognisko pod mostem

Zaczyna się jak zwykle - niewinnie. Ktoś zaprószy ogień, ktoś zostawi zapałki w dostępnym miejscu. I nagle okazuje się, że punktów zapalnych jest tak wiele.

Najgorszy jest wybuch wtedy, gdy zbliża się rozstanie. Mam tu na myśli rozstania różnorakie - zawodowe, przyjacielskie, związkowe. Każdemu z Was zdarzyło się zapewne doświadczyć na własnej skórze siły 'wygarnięcia' pretensji i żali właśnie w momencie, gdy coś zbliżało się do końca.


Ja należę do tego gatunku, który nie lubi palić mostów. Rozstawać się w złych emocjach. Gdy widzę dym, próbuję go za wszelką cenę ugasić. Za wszelką cenę. Coraz częściej zastanawiam się jednak, czy przydeptywanie niedopałków nie jest gorszym wyjściem z sytuacji? Ja chciałabym wszystko kończyć w dobrej atmosferze, wykazywać dobrą wolę, zrozumienie, tolerancję...brzmi jakoś zbyt idealnie. Może to utopijne myślenie? Myślenie - że tak się da? Przekonuję się ostatnio, że to niezwykle karkołomne przedsięwzięcie... Ludzie są różni, nie wszyscy lubią zagłaskiwanie na śmierć, ale jednocześnie prawdzie w oczy też patrzą tylko nieliczni. Stanięcie twarzą w twarz z czyjąś niepochlebną opinią, z wyrzutami, z odrobiną krytyki - nie jest proste.

Często stawiam sobie pytanie, czy większym dowodem uczucia, przyjaźni i lojalności jest zaciskanie zębów i proszenie o zgodę, czy może jednak wykładanie racji 'kawa na ławę'. Ciekawa jestem, jakie jest Wasze zdanie w tej kwestii, jak Wy się zachowujecie w takich kryzysowych momentach?

Krytykę przyjmuję, ale rzadko odwzajemniam się tym samym. Jakoś trudno mi to przychodzi w stosunku do bliskich mi osób. Jednak zatrzymywanie ich za wszelką cenę kosztem szczerej (niekoniecznie miłej) rozmowy też wydaje się nie mieć sensu. Przecież na dobrą sprawę to taka rozmowa, właśnie pod tym mostem (choćby miał się on zaraz zawalić) może okazać się zbawienna.

Ale do tego trzeba ciągle uczyć się siły. Prowadzenia dyskusji, która nie rani, a edukuje poprzez uświadamianie popełnianych błędów.

piątek, 17 sierpnia 2012

Blood on the Tomba's dancefloor

Piąteczek, jak to piąteczek - rozpoczyna imprezowy czas w stolicy (choć niektóre parkiety rozgrzewane są już od środy). Jako że mamy lato i zaczyna się weekend - dziś parę słów o podejściu do klabingu (straszne słowo, ale niech będzie).

Za jakąś wielką klubowiczkę się nie uważam, choć parę miejsc odwiedziłam, w kilku byłam przez dłuższy czas po dwa razy w tygodniu co tydzień. Nigdy nie ciągnęło mnie do klubów studenckich typu Hybrydy. Po pierwsze - studenci, po drugie - rozcieńczane browary, po trzecie - muzyka.

Mnie ukształtował muzycznie nieistniejący już klub Tomba-Tomba, do którego drzwi otworzyła mi na pierwszym roku studiów pewna dobra duszyczka;)) Tam było mrocznie (ale bezpiecznie), duszno, muzycznie. I absynt byl chyba za piątaka, z tego, co pamiętam. Pyszny minimal, różne odmiany house, techno, i innych gatunków muzyki elektronicznej. Tam poznałam mojego ulubieńca - DJ-a Schimka.


Mimo że ten klub stanowił swoistą zamkniętą enklawę, to nie spotkałam się tam z jakąkolwiek rozróbą, brakiem uśmiechu itp. Nie potrzeba goryli, potrzeba ludzi, którzy chcą się oddać zabawie i dobrej muzyce.

Sporo też bywałam w Toro - i choć tam muzyka to raczej listy przebojów, to atmosfera jest tak spontaniczna i wesoła, że od czasu do czasu taki reset się przydaje.

Spoko był też Vinyl, w Discrete też grał Schimek, pamietam, to była dobra impreza.

Ale Tomba była Królową.

Przeciwwagą dla klubów typu TT, 1500, M25, Le Madame itp. jest cała strona lansiarska wyjęta z ul. Mazowieckiej, z Maski, Platinium, nieistniejącego Cynamonu...ja kocham szpilki i sukienki, i one bardziej pasują do tamtych miejsc. Ale niestety, dobrego elektronicznego uderzenia tam raczej nie ma. A przebijanie się z metkami Lacoste, Tommy'ego i Ralpha też już jest średnio zabawne.

Miło jest czasem odwiedzić kluby tematyczne, takie jak 70' czy Dekadę i pobawić się przy starszych rytmach. DeLite wśród tych 'lepszych' też daje radę, bo nie nadęło się jeszcze tak jak choćby 'Rich&Pretty' (co za nazwa!).

Niemniej jednak są takie czasy, które trudno już przywrócić. Leon daVinci, DJ grający piękne sety w Tombie, napisał ostatnio na FB, że niedługo ruszy nowe miejsce na Starówce, które klimatem i muzyką ma przywrócić ukochaną Tombę. Trzymam mocno kciuki za powodzenie projektu! Będę regularnie szurać na tamtejszym parkiecie!

A chce się, oj, chce! W poprzednią sobotę wybrałam się z kolegą do Luzzter. Czasy tombowe się przypomniały. Te chwile, gdy z duchoty i zmęczenia mało co nie opadasz z sił, ale jednak muzyka Cię niesie, falujący tłum Cię niesie, i choćby nie wiem co - nie zejdziesz z parkietu. Oczywiście, miliśmy wyjść ok. 6, wyszliśmy po 8:) Jak to napisał Szczygielski w Berku - wyszliśmy na zalane słońcem Rondo de Gaulle'a, ludzie szli do kościoła albo na spacer - a dla nas ciagle było wczoraj.

Uwielbiam takie noce, wyznaczane przez światła, rytm i ruch. Spisał się DJ Deas. Polecam jego muzę!

Oby jak najwięcej takich muzycznie dobrych miejsc powstawało. Takich, gdzie muzyka i klimat grają pierwsze skrzypce. Bo inaczej to nam tylko 55, 1500, Lu i Mono zostanie. Jak ktoś ma jakieś fajne, niewymienione tu miejscówki, niech pisze. Pójdziemy, posłuchamy;-))

niedziela, 5 sierpnia 2012

Kobiecy/męski czyli rozważania nie tylko olimpijskie

Codziennie uważnie śledzę wyczyny olimpijczyków. Refleksje, jakie temu towarzyszą, nie dotyczą tylko stricte sportowych kwestii. Uderza mnie specyfika sportowców, ich męskość i kobiecość, co przekłada się na szersze rozważania o współczesnym zacieraniu granic między płciami.

Patrzę na różne dyscypliny - pływanie, podnoszenie ciężarów, rzut kulą/młotem, czy nawet gimnastykę artystyczną i, o zgrozo - zaczynam dochodzić do wniosku, że sport wyczynowy nie jest dla kobiet. Przynajmniej nie każdy...
Pływaczki jak cyborgi, gimnastyczki z mięśniami jak u facetów.
Przytoczę fragment rozmowy przeprowadzonej ostatnio z dobrym kolegą, który wyraził chyba opinię większości facetów:
On: A kulturystki są już TRAGICZNE. Trzeba być masochistą, żeby się z taką związać...i pójść do łóżka.
Ja: Wiesz co, albo cenić charakter i samemu być kulturystą:)
On: Ale to tak jakbyś poszła ze sobą do łóżka...tylko w wersji slim:P

No właśnie. Próbuję dojść do tego, co powoduje kobietami, które poświęcają swoje życie czemuś takiemu, jak przerzucanie ogromnych ciężarów, deformując przy tym swoją sylwetkę...wiadomo, mężczyźni także mają przerost niektórych mięśni (wystarczy spojrzeć na uda kolarzy...), ale u nich to tak bardzo nie razi. A kobiety są po prostu zdeformowane.

Odczuwam w sobie pewien rozdźwięk w tej materii. Z jednej strony na studiach mocno zgłębiałam kwestie genderowe i buntuję się przeciw stereotypowym podejściom do kwestii płci. Jednak czuję, że odnoszę to bardziej do społeczno-kulturowych uwarunkowań (w stylu facet nie powinien gotować i sprzątać, a kobieta używać wiertarki i zarabiać tyle samo co koleś). Bardzo proste to przykłady, ale chodzi mi po prostu o takie rozsądne równouprawnienie i zarzucenie silnych, patriarchalnych podziałów.

Rozdźwięk pojawia się w kwestii wizualnej.
Choć uwielbiam zabawę wyglądem i świat drag-queens, drag-kings, trans itp itd nie jest mi obcy, to jednak mam poczucie, takie bardzo prywatne, osobiste...że moja kobiecość wizualna pozostaje jedną z niewielu cech dystynktywnych, że między innymi poprzez to archetypiczne spojrzenie na męskość i kobiecość, zapobiegam włażeniu idei unisex w mój świat.

Wszystko się zaciera. Sportsmenki wyglądają jak faceci, model Adrei Pejić jak kobieta (dowody poniżej):

Jest to interesujące, choć unifikacja płci jest równie intrygująca, co przerażająca. Mam jednak zasadę - uznaję preferencje innych, i nawet jeśli pływaczki uważam za zdeformowane, dresiary za niekobiece, a niektórych modeli za mało męskich, to jeżeli im taka wizualność sprawia przyjemność bądź nie jest problemem - OK, żyjcie, jak chcecie.
Ja mogę mówić tylko za siebie. Moje piersi, biodra, nadgarstki. Są inne niż u mężczyzn, są kobiece. Długie włosy, szpilki, sukienki, makijaż, biżuteria. My, kobiety, mamy tyle atrybutów, tyle sensualności i wewnętrznego piękna, które warto tylko uwypuklać! To taki mój mały apel.:)

I żeby nie było - lubię sport - dla zdrowia, dobrej sylwetki i samopoczucia. Ale nigdy nie pozwolę, by ćwiczenia upodobniły mnie do mężczyzny.
Poniżej mały test, niech każdy sam rozważy, czy lepsze jest podkreślanie różnic, czy unisex:) Co ja wybieram - już wiecie;-)


sobota, 28 lipca 2012

Sponsoring, związki i 'winny' Chyra

Praca w kuchni wre, Warszawiacy głodni, dlatego piszę ostatnio trochę rzadziej. Ale wczorajszy wieczór stanowi poważny pretekst do nowego wpisu:)

Kupiłam za całe 29,99 z gazetką, której nazwy nie wymienię, film 'Sponsoring' Małgośki 'już chyba nie Małgorzaty' Szumowskiej. Miałam się na niego wybrać na fali tych wszystkich dobrych filmów w sezonie globowo - oscarowym, ale przegrał z konkurencją i moim ograniczonym czasem wolnym.
Zasiadłam wieczorem z moją Przyjaciółką Barbarą i oddałyśmy się seansowi.



Co do samego filmu - bardzo fajny, choć podrążyłabym temat jeszcze głębiej. Sceny seksu odważne, ale bez przesady. Żałuję, że mój ukochany Chyra zagrał tak małą rolę, ale za to, ekhm...wyrazistą;-)
Joanna Kulig ma niesamowite piersi, to jeden z bardziej szokujących elementów filmu... Juliette Binoche wygląda znakomicie, jak na kobietę przed pięćdziesiątką. Anais Demoustier ma w sobie taki urok, flirciarską subtelność...świetnie by pasowała do filmu 'Basen' Francois Ozona, choć tam Ludivine Sagnier też odwaliła kawał dobrej roboty. Ale typ kobiety bardzo podobny.

Cóż, kwestia jest paląca. I pali socjologów, dziennikarzy, psychologów od paru lat. Pamiętam dobrze, jak kilka lat temu pracowałam w Złotych Tarasach i wypłynął temat 'Galerianek' Katarzyny Rosłaniec.Sporo się takich panienek kręciło w centrach handlowych. I kręci nadal.

Film 'Sponsoring' traktuje o starszych dziewczynach, studentkach, które umawiają się przez telefon ze 'znudzonymi mężami'. One nie stoją w galerii i nie proszą o kupienie dżinsów. Żyją na poziomie, opowiadają o zadbanych, majętnych kolesiach i o fantastycznym seksie (może poza seksem z Chyrą, który lubi gwałcić butelką wina).
Jakoś mnie to wszystko specjalnie nie gorszy, bo uważam, że każdy ma swoje sumienie i dokonuje zgodnie z nim wyborów. W trudnej sytuacji jest większość studentów - jedni na to idą, inni nie. Szukam przyczyny...wiadomo, jest popyt, jest podaż. Sądzę, że tu jednak jest kwestia facetów, i to od zarania dziejów. Prostytucja najstarszym zawodem świata? No cóż, w patriarchalnych społeczeństwach kobiety pozbawione praw, wykształcenia, służące jedynie jako przedmioty ozdobne, miały swoje ciało za jedyną wartość, którą można sprzedać. A mężczyźni nie odmawiali...dużo z tego zostało...

Myślę o tych znudzonych mężach. Faceci koło czterdziestki - pięćdziesiątki, którym przewraca się w dupach, którzy od takich dziewczyn dostają to, czego żona im nie daje...Tu uważam, że przyzwoity facet trzyma penisa na uwięzi, bo jest człowiekiem, a nie psem. Zdrada to zdrada, na każdym polu trudna do przełknięcia. Ale dojście do tej zdrady to proces, za który odpowiedzialni są oboje - kobieta i mężczyzna.

Powiem Wam szczerze, że może mam jakieś nietypowe podejście w tej kwestii, ale uważam, że w gestii kobiety jest tak zadowalać mężczyznę, żeby nie szukał przygód na boku, a mężczyzna niech będzie takim kochankiem, by kobieta nie musiała oglądać setny raz z miną mopsa '9 i pół tygodnia'. Albo żeby nie poszła w tango. Sądzę, że gdy pojawia się tego rodzaju dbałość, ciągła praca, wysiłek i odpowiednia, satysfakcjonująca aktywność w sferze fizycznej i emocjonalnej - przygody, szczególnie za kasę, są zbędne.

piątek, 20 lipca 2012

Smaki, zapachy

Po paru dniach ciszy na blogu (uzasadnionej, o czym zaraz na piszę), wreszcie mam chwilę czasu, by podzielić się z Wami nowościami z życia JustIn.

Za brak wpisów w tym tygodniu odpowiedzialny jest mój kochany kolega! ;) Facet, o którym była mowa w jednym z poprzednich postów. To ten, który zmienił branżę i poświęcił się gotowaniu. Słuchajcie, a raczej czytajcie - mam przyjemność wspierać Go w tych kulinarnych działaniach!
Coś cudownego...

Zajęcie jest oczywiście dość cieżkie fizycznie, bo trzeba ogarniać dużo rzeczy jednocześnie, kroić, smażyć, zmywać, podawać, nosić itp itd. Po całym dniu kręgosłup i nogi wysiadają, ALE! Jest satysfakcja, i to ogromna. Zwłaszcza w tym momencie potrzeba mi silnej motywacji, którą daje mi gotowanie. Przede wszystkim - ludzie mają teraz tak poustawiane życie, że wszystko robią z nastawieniem 'że to daje perspektywy'. Czyli działają licząc na efekty w przyszłości, niekoniecznie lubiąc to, czym się zajmują. A to studia, bo będzie otem praca, a to praca, bo kiedyś będzie można wziać kredyt, itd.

A mi w tej pracy podoba się to, co zawsze mnie w gotowaniu dla innych kręciło - natychmiastowy efekt. Puste talerze zwrotne i komplementy 'bo te placuszki cukiniowe to niebo w gębie' :) Miło to słyszeć i miło sprawiać przyjemność innym.


Są tacy klienci, którzy przychodzą codziennie. Im się doradza szczególnie, proponuje, choć naprawdę dbamy o wszystkich. Staram się czymś ludzi zaskoczyć, coś dodać, uatrakcyjnić potrawy. Wtedy mam pewność, że oni wrócą. Że nawiązuje się więź. Kolega strateg wspomniałby tu o marketingowym pojęciu lojalności. I tak właśnie! Dążę do tego, by ludzie, którym gotujemy, chcieli jeść tylko to, co mamy im do zaoferowania, a nie wybierali zupki w proszku w jakiejś budzie.

Plus to także praca z kolegą, który jest absolutnie pozytywnie zakręcony na punkcie pichcenia, lubuje się w aromatach, smakach, konsystencjach. Nie ma dwóch takich samych potraw. To tęcza barw, różnorodności, moc kreatywnych działań. Przyjemnie jest pracować w atmosferze prawdziwej pasji:) Tego Wam życzę, niezależnie od branży, w której działacie!

piątek, 13 lipca 2012

Tak zwane przeznaczenie

Żyjemy z dnia na dzień. Mało kto robi 'długofalowe strategie działania'.  Niedbalstwo czy celowa spontaniczność?

Znajomy strateg mawia, że taki plan na życie to jedna z najważniejszych aktywności, jakie możemy podjąć. Jasne, jest wybór liceum, potem wybór uczelni, który określa (często teoretycznie) co mamy robić w przyszłości. Powiedzmy, że są to jakieś strategie działania. Jednak proza życia często weryfikuje podjęte przez nas plany, a życie to nie chłodny biznes, i trudno wytrwać przy obranej strategii, gdy czujemy, że nasza osobowość czy zainteresowania poszły w innym kierunku.

Mając kilkanaście lat jesteśmy otwarci na świat, na ludzi i nowe możliwości. Wydaje nam się, że wszystkie drzwi są otwarte. Krzyczymy jak Jack na pokładzie Titanica: 'I'm king of the world!'.
Potem...no właśnie. Potem przychodzą rozczarowania, drzwi zamknięte na kłódkę, coraz większe bagaże nie zawsze fajnych doświadczeń, które nas blokują. Pojawia się paradoksalnie mniejsza wiara we własne możliwości. Powiązana chyba z utratą młodzieńczej naiwności.

Mimo że i ja mam często takie 'hamujące' odczucia co do przyszłości i podejmowania działań, to dwa spotkania z przyjaciółmi wepchnęły moje myśli na nowe tory. Nie dać się, nie tracić zapału.

Wczoraj spotkałam się z przyjaciółką (rówieśniczką), której życie potoczyło się zupełnie inaczej, niż się tego spodziewała. Szybka znajomość, ciąża, ślub. Brzmi tragicznie? Ona powie tak: szybka znajomość z cudownym facetem, ciąża, którą prędzej czy później i tak planowała, piękny ślub (byłam, potwierdzam). Szklanka zawsze do połowy pełna. Niepoprawna optymistka, z wrodzonym talentem do sprzedaży, biznesu. Świetnie sobie radzą, działają. Nie dali się stłamsić nieoczekiwanym okolicznościom. Rozwijają się i teraz razem prą do przodu.

Dziś spotkanie z kolegą, z którym dane mi było pracować przez dłuższy czas. Jest dojrzałym facetem w kwiecie wieku, inteligentnym, bystrym. Całe życie zajmował się marketingiem, PR, działał w tej branży. Teraz, w wieku 18+ :) postawił na to, co kocha. Wbrew wszelkiej logice, wbrew utartym schematom, które teoretycznie nakazują tkwić w wyuczonym zawodzie do śmierci, on postawił na gastronomię. Jest sobie teraz sterem, kapitanem i okrętem. Gotuje, JEST SZCZĘŚLIWY. Na przekór niedowiarkom, którzy na dojrzałych najchętniej postawiliby krzyżyk.

Można? Można.

Nie jest ważny wiek, tylko nastawienie. Działanie i pewność, że warto robić to, do czego jest się przeznaczonym.
Wspomniany na początku kolega strateg mówił mi kiedyś, że marzy o życiu gdzieś na egzotycznej plaży, gdzie mógłby pisać książki. Cóż, niedługo jego książka ukaże się na rynku, więc widzę, że zmierza do wyznaczonego celu. Zwłaszcza, jeśli okaże się ona bestsellerem, czego oczywiście mu życzę:)

Im wcześniej wyrwiecie się ze szponów tych zajęć, które robicie z przymusu a nie z miłości, tym lepiej dla Was. I dla mnie. Szkoda zmuszać się do rzeczy, które najzwyczajniej w świecie nam 'nie leżą'. Szkoda życia. Jest tylko jedno. Truizm, ale prawdziwy. Życie jest jedno i zważanie na opinie innych (zwłaszcza te demotywujące) jest bez sensu. Oni wszyscy z nami nie umrą. Umrzemy sami, i warto, żebyśmy sami dla siebie to życie wygrali.

wtorek, 10 lipca 2012

Porno a zdrada

Zdrada czy nie zdrada - oto jest pytanie. Porno. Dziesiątki serwisów w necie, filmiki, gazety... dla singli, wiadomo, nie ma problemu. Nikt im do sypialni nie zagląda. Ale czym staje się porno w związku?

Otóż może stać się ono wszystkim, w zależności od nastawienia partnerów. Dobra, ręka do góry, kto w życiu nie natknął się na jakąś stronkę XXX. Zalewa nas fala mniej lub bardziej udanych erotycznych stron, artykułów, blogów, sklepów itd. Jedni korzystają, drudzy odrzucają. Kwestia płci też ma tu duże znaczenie, bo pomimo ogromnej emancypacji kobiet i coraz bardziej odważnych działań na polu erotycznym, płeć piękna zawsze będzie podchodzić do spraw bardziej emocjonalnie.


A porno to nie prawdziwe emocje. To fizjologia. Tworzone w zdecydowanej większości dla facetów, choć przecież znajdą się także 'heavy userki' :) Kwestia porno i sposób traktowania tej aktywności u partnerów, staje się kością niezgody w wielu obserwowanych przeze mnie związkach. Oczywiście zazwyczaj jest tak, że faceci oglądają, a kobiety szlag trafia. W sumie nie ma się co dziwić. Tam wszyscy idealni, opaleni, naoliwieni, wygoleni. Zawsze wszystkim zachwyceni, z rozkoszą wymalowaną na twarzach od pierwszych sekund. No kto by tak nie chciał? Tyle, że do rzeczywistości ma się to średnio. Wywołuje to rzecz jasna kompleksy w kobietach, które są zbyt krytyczne wobec swojego wyglądu i umiejętności. Zdecydowanie zbyt krytyczne. Jakoś faceci nie mają załamki z powodu gigantycznego wyposażenia 'aktorów'. chyba że mają - panowie, oświećcie mnie. Generalnie to, co dla facetów jest fantazją na ekranie, dla kobiet jest czymś, co je przytłacza i rozdrażnia:

rywalizacją.

Z tymi wirtualnymi, perfekcyjnymi laskami. Tu tkwi pułapka porno. W rzeczywistości w większości kobiet buduje ono coraz większe kompleksy, zamiast 'edukować' czy rozluźniać.

Ja tam do porno nic nie mam:) I nie uważam za zdradę, jeśli służy inspiracji lub rozładowaniu napięcia przy przymusowym rozstaniu. Ale porno będzie traktowane jak zdrada - przeze mnie i pewnie przez większość kobiet -  jeżeli  oglądanie filmików wiąże się z obniżeniem częstotliwości/jakości realnych zbliżeń z partnerką/partnerem. Prosta droga do uzależnienia, gdy real jest mniej satysfakcjonujący niż wirtualny świat.

Coś widziałam ostatnio w TV na temat cyberzdrad, które podobno niedługo mają zafunkcjonować. Zakładasz okularo-projektor (czy coś takiego) jak z Matrixa, wyświetla Ci się laska. Nie dość że ją widzisz, jak się wije przed Tobą, to jeszcze ona się przybliża i Cię nawet dotyka! I zapachy nawet jakieś ten projektor wydziela...ekhm...
Cóż. Są miłośnicy hot-doga i miłośnicy dobrego wina sączonego na tarasie. Kobiety - nie bierzcie panów a'la fast-food i bądźcie kreatywne. Wtedy porno nigdy z Wami nie wygra, ale będzie inspirować. Faceci - komp to nie wszystko. Wiadomo, tam macie hipermarket. Dobre są w nim zakupy raz na jakiś czas. Ale zupka instant z torebki nigdy nie będzie smakować tak jak ta z dojrzałych pomidorów z listkami świeżej bazylii;-)

niedziela, 8 lipca 2012

Burza w szklance wody

Oczywiście, tematy na blog o życiu przynosi samo życie. Truizm, ale uderzające są scenariusze, jakie rozgrywają się na naszych oczach. Tym razem to wczorajszy dzień i noc dały mi mocno do myślenia. Będzie trochę o komunikacji międzyludzkiej...

...a raczej jej braku. Czyli o zupełnie niepotrzebnych kłótniach. Tak to po prostu bywa, że zdarza nam się kłócić z bliskimi. Z siostrą, bratem, matką, dzieckiem, przyjaciółmi...wczoraj doszło właśnie do takiego spięcia w gronie rodzinnym. Byłam tego niemym świadkiem, aczkolwiek udało mi się zakomunikować swoje wnioski z całej tej akcji, dzięki czemu dzisiaj konflikt jest w fazie zażegnywania. Nie żebym robiła z siebie jakąś mediatorkę, ale chłodne spojrzenie osoby trzeciej czasem pomaga.

Większość ludzi, zamiast na bieżąco rozwiązywać drobniejsze problemy i spory, milczy. Negatywne emocje narastają i kiedy dochodzi do wielkiego wybuchu, awantura idzie po nitce do kłębka. Okazuje się, że druga strona ma wielką ochotę wygarnąć nam parę nierozstrzygniętych kwestii z maja zeszłego roku. Albo to my komuś coś wypominamy.
Kumulowanie w sobie pretensji, żalu, wściekłości czy zawodu, stanowi prostą drogę do frustracji.

A przecież łatwiej umyć kuchenkę zaraz po zrobieniu obiadu, niż trzymać syf przez tydzień a potem szorować to dwie godziny.

Sama na własnej skórze niedawno przekonałam się o sile uwiązanych emocji. Z tą drugą stroną nie pokłóciłam się przez trzy miesiące naszej znajomości. Od razu zapowiedziałam, żeby każdą z pozoru nic nieznaczącą pierdółkę wyjaśniać i wypracowywać kompromis. Wydawało mi się, że umowa została zaakceptowana i jest to wiążące. Myliłam się, gdy po tych trzech miesiącach bez kłótni coś się zaczęło psuć, usłyszałam tylko: "no, zapowiadało się" i to już był koniec. Przed tym ostatecznym końcem doszło do mnie jeszcze parę pretensji i skrywanych wcześniej żali.

To nie jest uczciwe.

Wobec naszych partnerów/przyjaciół/rodziny. To nie jest uczciwe wobec naszych relacji. Jeśli zależy nam na ich utrzymaniu, na życiu z innymi w dobrej atmosferze, nie gromadźmy w sobie oskarżeń, bo osiągną one w końcu absurdalne rozmiary.

A na koniec deser z ostatniej nocy. Bardzo blisko mojego rodzinnego domu na wsi jest restauracja, w której odbywają się także niewielkie przyjęcia weselne. Dziś w nocy obudziły mnie straszliwe wrzaski, przekleństwa, jednym słowem - DYM! Rodzice też obudzeni, tamci drą się w niebogłosy, matka wzywa policję. Całe szczęście dla awanturników, że na policji mimo czterech sygnałów nikt nie podniósł słuchawki. A tamci się wydzierają. Dziś sąsiad nam powiedział, że to byli goście weselni, a gdy konflikt rozgrzał się na dobre, z sali na plac wybiegło ze trzydzieści osób. Generalnie dwóch panów się biło, dwie panie krzyczały. Jedna głównie do swojego "Dawida". Była to wielka scena zadrości, co mogło usłyszeć pół wsi, tak się wydzierali. Bili się, bili, on już chciał iść do miasta, ona go powstrzymywała. Wszyscy pijani, wszyscy źli.
W końcu przegoniła ich burza. Ktoś wsiadł do samochodu, ktoś się wrócił. Nie wiem, ja poszłam spać.

Emocje w czasie kłótni nie są najlepszym doradcą. Oczywiście nie da się ich uniknąć, ale warto czasem dla dobra sprawy odpuścić. Przemyśleć jeszcze raz. Znaleźć argumenty, odpowiednie słowa. Nie trzeba wyrzucać z siebie wszystkiego jak leci. Warto o wszystkim mówić, od drobnych rzeczy po ogromnie ważne kwestiwe, ale trzeba wiedzieć, jak to zrobić. Grunt, by wczuwać się w położenie drugiej strony. To często może uchronić nas przed użyciem bardzo złych i krzywdzących słów.

A tak w ogóle, moje słowo na niedzielę, to w sumie cztery proste słowa: Ludzie, nie kłóćcie się.

czwartek, 5 lipca 2012

Intuicja

Praktycznie każdego dnia popełniamy jakiś mniejszy lub większy błąd. Z tego składa się nasze życie. Z ciągłego podejmowania decyzji, i naprawdę trudno, by wszystkie one były trafione. Najprościej o problemy obwiniać innych. Ale prawda jest taka, że najczęściej krzywdzimy sami siebie. Jak przestać to robić?

Sądzę, że każdy zdrowy człowiek ma w sobie coś, co można nazwać instynktem samozachowawczym. Teoretycznie COŚ powinno nam podpowiadać, co robić, a czego nie. Dlaczego mimo to pakujemy się w różne ryzykowne/beznadziejne/nieperspektywiczne sytuacje? Głupota? Naiwność?
Raczej to drugie. Choć zazwyczaj sądzimy, że jednak się uda. Że nie będzie tak totalnie do dupy. Łudzimy się i mamy nadzieję. Bagatelizujemy przy tym ten charakterystyczny głos z tyłu głowy, który na każdym kroku podpowiada nam, co robić.

Wczoraj podjęłam jedną malutką decyzję. Dotyczyła ona wejścia na konkretną stronę internetową (nie, nie mówię o RT:) Intuicja mówiła mi wyraźnie: Robisz to intencjonalnie. Wiesz, co możesz tam znaleźć, co możesz przeczytać. I znajdziesz to. Mimo tego głosu weszłam na stronę, oczywiście napatoczyłam się na to, na co chciałam i nie chciałam jednocześnie. Zabolało.
A trzeba było słuchać podpowiedzi i oszczędzić sobie niemiłego uczucia.

I tak jest zawsze, gdy idziecie do knajpy z takim dziwnym poczuciem, że ją/jego tam spotkacie. Nic dziwnego, skoro łaziliście tam razem sto razy. Gdy czytacie NIE SWOJE maile, SMS-y, przeglądacie prywatne wiadomości na fejsie. Uderz w stół, a nożyce się odezwą, jak mawia przyslowie. Na własne życzenie doprowadzamy do bolesnych dla nas sytuacji, które tak naprawdę moglibyśmy ominąć.

Intuicja nas nie zawiedzie. Nawet jeśli w pierwszej chwili wydaje się, że słuchanie jej to głupota. Ja jednak głęboko wierzę w to, że podskórnie wyczuwamy, co może być dla nas dobre. Nie warto zagłuszać tego głosu (i nie mówię tu o tym, by nie podejmować rozsądnych decyzji). Po prostu od czasu do czasu, w newralgicznych momentach należy wyluzować, wsłuchać się w siebie, nie działać na oślep. Intuicja nam pomoże.


wtorek, 3 lipca 2012

Kopniak

Dzisiaj będzie krótko i treściwie. Raz, że pogoda osłabia (u mnie zbiera się na burzę), a dwa, że czasem kilka scen wartych jest więcej niż morze słów.

Rezygnacja, słabość, apatia, poczucie beznadziei. Ręka do góry - kto tego nigdy nie czuł. Upiekę mu sernik z malinami. Będąc w punkcie zwrotnym swojego życia, gdy nie wszystko udaje się tak, jak do tej pory, gdy wiele rzeczy bezpowrotnie się kończy, łatwo o chandrę...
Pytanie: Jak się nie dać? Jak zmobilizować do walki, do działania?
Poniżej poranny kopniak w dupę, na wypadek, gdyby któreś z nas miało dziś mniej chęci do życia albo rozpamiętywało swoje błędy. Koniec z litowaniem się! Koniec z brandzlowaniem własnymi problemami, słabościami.
Scena wybitna, więc obejrzyjcie w całości:


piątek, 29 czerwca 2012

I ślubuję ci...

Nie, wcale nie dokończę zdania tytułowego słowami "...miłość, wierność i uczciwość małżeńską". Bo ten wpis nie jest o instytucji małżeństwa. Jest o przyjaźni, którą ta instytucja zawsze poddaje olbrzymiej próbie.

Jutro w Urzędzie Stanu Cywilnego, będę gościem na ślubie przyjaciółki, z którą znamy się od około 19. lat. Chodziłyśmy razem do podstawówki i do liceum, w czasie studiów nadal utrzymywałyśmy ze sobą kontakt, podobnie jest teraz...no właśnie. Zadaję sobie ciągle to pytanie - Jak zmienią się nasze relacje po jej ślubie?

Gdy patrzę na klasowe zdjęcie z czasów licealnych, gdy przeglądam profile na portalach społecznościowych, wtedy właśnie dociera do mnie, że w naszej klasie "mamy" już dziewięć mężatek, trzy narzeczone i czwórkę dzieci. O znajomych ze studiów czy gimnazjum nie wspominam, bo i tam jest tyle zaobrączkowanych osób, że trudno to zliczyć.

Ja, singielka, bez aspiracji do posiadania rodziny, ale za to z ogromną potrzebą posiadania przyjaciół, patrzę z trwogą na uciekający czas i nowe oblicza niektórych znajomych.

Małżeństwo zmienia. Wydaje mi się, przynajmniej na razie, że nieodwracalnie. Jedni piją sobie z dzióbków zapominając o całej reszcie znajomych. Inni grzęzną w pieluchach i tylko zupki im w głowach. Naprawdę, niezwykle ciężko znaleźć złoty środek, pomiędzy byciem żoną/mężem a przyjaciółką/przyjacielem. Niektórym się to udaje i dziękuję im za to.
Ale przyjaźń po małżeństwie to jest zawsze taki niewidzialny trójkąt. Tracisz troszkę z tej bratniej duszy, gdy pojawia się rodzina, której częścią przecież nie jesteś.
Utrzymanie takiej relacji przyjacielskiej to wysiłek nie mniejszy niż codzienna praca w związku. Dbanie o wspólne tematy, wspólny język mimo zmian priorytetów, spędzanie ze sobą czasu - przyjaciele muszą o tym pamiętać. Nie zatracać się ani w singlostwie, ani w małżeństwie.

I ślubuję ci... rozmyślałam dziś o takim przyjacielski braterstwie krwi z czasów łażenia po drzewach, skakania przez gumę i zabaw na trawniku. O wymienianych spinkach do włosów w pierwszej klasie podstawówki ze słowami: 'Teraz jesteśmy przyjaciółkami'.
Ślubuję ci nie zmieniać się. Nie oddawać swojej osobowości mężowi/żonie i zmienić się w jego/jej klon. Każdego dnia próbować się dogadać jak za starych, dobrych czasów. Pamiętać o tym, co dobre. O tym, co najważniejsze. O tym, co nas połączyło - najistotniejszym uczuciu - przyjaźni.

wtorek, 26 czerwca 2012

Uśmiech podany na talerzu!

Budzicie się, słyszycie, jak huczy wiatr. Ciężkie, grafitowe chumry szybko przemieszczają się po niebie. Niby jest lato, a na Wschodzie zapowiedzieli 11 stopni Celsjusza. Niby są wakacje, ale energii do działania brak. Jak żyć?

W takie dni jak dziś, gdy samopoczucie średnie, łatwo o przeziębienie (bo oczywiście spało się przy otwartym oknie:/), może się wydawać, że wstanie z łóżka to wyjście najgłupsze z możliwych. A jednak. Z łóżka wstać trzeba/warto/należy (niepotrzebne skreślić).

Mam metodę na takie dni jak dziś. Paskudna aura działa demotywująco, więc należy zadziałać na przekór! Robię zatem coś, cokolwiek, co sprawia mi radość i daje dość szybki efekt. Numerem jeden na liście motywatorów jest... gotowanie innym.
Tata od ósmej rano kosi trawnik. Co należy zrobić? Ugotować mu obiad:))
Szybkie, proste, satysfakcjonujące.
Jest południe, a ja pomimo średniego samopoczucia, ugotowałam krupnik i drugie danie.

Zupy często wydają się trudne do zrobienia, ale początkującym mogę polecić przygotowanie rozgrzewającego krupniku z czystym sumieniem.

Potrzeba tylko kawałka kurczaka, kaszy, ziół (ja dodaję pieprz, sól, ziele angielskie, liść laurowy, ale też trochę kminku, majeranku, gałki muszkatołowej), włoszczyzny, cudnych, młodych ziemniaczków, pietruszki.
Zapewniam, że każdemu wyjdzie cudo z naszych rodzimych produktów, w stylu starej, dobrej babcinej kuchni:)

Drugie danie to banalnie prosta, ale chwytająca za serducho i żołądek potrawka.

Robię ją z podsmażonej dużej ilości młodej cebulki, szczypiorku, cienkiej kiełbasy. Potem dodajemy czerwoną fasolę, pokrojone w kostkę pomidory, przyprawy (tu pojawia się też bazylia, oregano, tymianek). Ja dodałam też pokrojony drobno żółty wędzony ser, który nadał potrawce bardzo fajny, ostry smak:)



Tata zachwycony. Czyż coś może zadziałać bardziej motywująco, niż uśmiech wdzięczności?

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Życiowe pomiary

Zbliżające się wielkimi krokami ćwierćwiecze skłania mnie do kilku refleksji. Egzystencjalne rozkminki mogą wydać się śmieszne trzydziesto- i czterdziestolatkom, ale przecież każdy wiek ma swoje prawa :) Czas ucieka, kiedyś trzeba włączyć myślenie ;-)



Dziś po przebudzeniu, może to znamienne...przypomniał mi się jeden z ulubionych filmów "21 gramów" Alejandro Gonzaleza Inarritu (swoją drogą polecam Wam ten film z Seanem Pennem i Naomi Watts, jeśli jeszcze go nie widzieliście). Postawione jest tam pytanie kluczowe z perspektywy całej narracji: Ile waży 21 gramów?
Podobno tyle traci każdy człowiek w momencie śmierci i podobno tyle właśnie waży ludzka dusza...

Ja zadałam sobie analogiczne pytanie: Ile ważą 24 lata? Moje przeżyte 24 lata. Jaką mają wartość?
Możecie sami siebie o to zapytać, niezależnie od tego, ile macie lat.

Każdy stara się pisać swoją własną historię. Grunt, by nie robili tego za nas inni.
Znam młode kobiety, przed trzydziestką, które są rozwódkami, mają dzieci. Mam kolegę, rówieśnika, którego matka niedawno zginęła tragicznie. Inny znajomy, niewiele starszy, spowodował ostatnio śmiertelny wypadek samochodowy. Olbrzymia waga doświadczeń bez trzydziestki na karku.

I znam też Piotrusiów Panów w okolicach czterdziestki, całe życie ślizgających się po emocjonalnych powierzchniach płaskich. Nieodpowiedzialni, lekko podtatusiali, pozbawieni egzystencjalnych rozkminek. Panny po trzydziestce, dla których alkohol, zioło i impreza stanowią sens życia, mimo że kondycja już nie ta, co kiedyś.

Staram się nie wartościować ludzi i nie oceniać ich. Niech żyją tak, jak chcą, mają do tego prawo. Raczej sama zastanawiam się, czy bliżej mi do tych "młodych-doświadczonych", czy do tych "ślizgających się"? Widzę tylu ludzi w moim lub zbliżonym wieku, którzy są zmęczeni życiem. Już! To jest dramatyczne. Przyznam, że czasami sama tak się czuję, choć wiem, że nie powinnam :) To nie jest uczciwe wobec tak cudownego daru, jakim jest życie!:))))

To są ciągłe pytania w mojej głowie. W relacje z jakimi ludźmi warto inwestować, co robić, by nie stracić "nagle" pięciu lat z życia, czyich rad słuchać, czym się kierować. Zbyt łatwo się zgubić, mając tyle dróg do wyboru, ile mamy obecnie. A może po prostu warto zaufać intuicji? Prawdziwej przyjaźni? Optymizmowi?  To może być taki kojący plaster, bo przecież choćbyśmy nie wiem jak się starali, to i tak sparzymy się kiedyś na tych własnych, nieuniknionych błędach...

Na koniec piosenka z ważnymi słowami, takie motto na dziś. I na każdy kolejny dzień...:):

I came to this world with nothing
and I leave with nothing but love
everything else is just borrowed



The Streets - "Everything is borrowed"








niedziela, 24 czerwca 2012

Na dobry początek!

Mam na imię JustIn.
Za około godzinę zacznę obchodzić swoje 24. urodziny. Pomyślałam, że to doskonały moment na stworzenie bloga. Nosiłam się z tym zamiarem od dawna, szukając sposobu na ujście swoich przemyśleń, refleksji, inspiracji.
Doszłam do wniosku, że życie bywa tak absurdalne, tak nieprzewidywalne i przez to - tak piękne, że po prostu warto je kochać. Choć rzadko przyjmuje odcień czystego różu.
Ten blog będzie o relacjach. O moich relacjach ze światem, z ludźmi (kobietami i mężczyznami). To będzie także (mam nadzieję) wycinek z życia naszego pokolenia - osób, które mają już choć kilka ważnych dla siebie doświadczeń, ale wiedzących, jak wiele jeszcze przed nimi. Pamiętam, że kultowy 'Seks w wielkim mieście' i rubryka prowadzona przez Carrie, była moją pierwszą inspiracją do portretowania 'naszego' świata.
Ten blog będzie inspirować, choć raczej nie w klimacie hipsterskim. Ja stawiam na dyskusję, wymianę poglądów i opowieści o tym, co 'kręci' mnie i Was. Związki, relacje, komunikacja, muzyka, moda, trendy. Po prostu życie. Z całym jego bogactwem.

JustInAndLoveLife

Zapraszam! :)